Z San Luis Potosí do Los Cabos na rowerze

Pin
Send
Share
Send

Śledź kronikę wspaniałej wycieczki rowerowej po różnych stanach!

SAN LUIS POTOSI

Minęliśmy wzgórza, ale myliliśmy się myśląc, że z tego powodu ta część będzie znacznie łatwiejsza. Prawda jest taka, że ​​nie ma płaskich dróg; samochodem droga rozciąga się po horyzont i wydaje się płaska, ale rowerem zdaje się sobie sprawę, że zawsze jedzie się w dół lub w górę; a 300 km huśtawek z San Luis Potosí do Zacatecas należało do najcięższych na trasie. I jest zupełnie inaczej, gdy wspinasz się jak w górach, bierzesz rytm i wiesz, że go pokonasz, ale z huśtawkami trochę nisko i poceniem się przy wzniesieniu, i znowu, i znowu.

ZACATECAS

Ale nagroda była ogromna, bo w klimacie tego obszaru kraju jest coś nie do opisania, a otwartość krajobrazu zachęca do poczucia wolności. I zachody słońca! Nie mówię, że zachody słońca nie są piękne w innych miejscach, ale w tej dziedzinie stają się momentami wzniosłymi; Sprawiają, że przestajesz robić namiot lub pożywienie i przestajesz wypełniać się tym światłem, powietrzem, całym otoczeniem, które wydaje się witać Boga i dziękować za życie.

DURANGO

Otoczeni tym krajobrazem kontynuujemy podróż do miasta Durango, biwakując, aby cieszyć się imponującym i spokojnym pięknem Sierra de Órganos. Na obrzeżach miasta termometr po raz pierwszy spadł poniżej zera (-5), tworząc szron na płótnach namiotów, zmuszając nas do spróbowania pierwszego mrożonego śniadania i pokazując początek tego, co nas czekało w Chihuahua.

W Durango zmieniliśmy trasy, kierując się jedyną poprawną radą dotyczącą dróg, którą otrzymaliśmy (dziwnie od włoskiego podróżnika, i zamiast jechać między wzgórzami w kierunku Hidalgo del Parral, ruszyliśmy w kierunku Torreón po dość płaskiej drodze, przy wietrze sprzyjającym wśród pięknych krajobrazów raj dla rowerzystów.

COAHUILA

Torreón przyjął nas pielgrzymkami do Matki Bożej z Guadalupe i otwartego serca rodziny Samia, dzieląc z nami swój dom i życie przez kilka dni, wzmacniając naszą wiarę w dobroć ludu Meksyku i piękno naszej rodzinnej tradycji. .

Z Durango nasze rodziny zgłosiły nam warunki pogodowe w Chihuahua i zaniepokojonym głosem poinformowały nas o minus 10 stopniach w górach lub o śniegu w Ciudad Juárez. Zastanawiali się, jak sobie poradzimy z zimnem i, prawdę mówiąc, my też. Czy ubrania, które przywieziemy, wystarczą? Jak pedałujesz poniżej 5 stopni? Co się stanie, jeśli w górach będzie padał śnieg ?: pytania, na które nie wiedzieliśmy, jak odpowiedzieć.

I z bardzo meksykańskim „cóż, zobaczmy, co wyjdzie”, kontynuujemy pedałowanie. Odległości między miastami pozwoliły nam na cud biwakowania na północy, wśród kaktusów, a następnego dnia kolce zostały naładowane więcej niż jedną gumą. Budziliśmy się poniżej zera, z dzbanów wody robił lód, ale dni były pogodne, a wczesnym rankiem temperatura do pedałowania była idealna. I właśnie w jeden z tych promiennych dni udało nam się przekroczyć 100 km przejechanych w jeden dzień. Powód do świętowania!

CHIHUAHUA

Unosiliśmy się. Kiedy podążasz za swoim sercem, radość promieniuje i rodzi się zaufanie, jak w przypadku Dony Dolores, która poprosiła o pozwolenie na dotknięcie naszych nóg, z nerwowym uśmiechem na ustach i zachęcając dziewczyny w restauracji do tego samego: Musisz to wykorzystać! ”, Powiedział nam, śmiejąc się, iz tym uśmiechem wjechaliśmy do miasta Chihuahua.

Chcąc podzielić się naszą podróżą, podeszliśmy do gazet miast na naszej trasie i artykuł w gazecie Chihuahua przykuł uwagę ludzi. Na drodze witało nas więcej osób, niektórzy czekali, aż przejedziemy przez ich miasto, a nawet prosili o autografy.

Nie wiedzieliśmy, gdzie wjechać, słyszeliśmy o drogach zamkniętych z powodu śniegu i temperatur minus 10. Myśleliśmy, że pojedziemy na północ i przejedziemy po stronie Agua Prieta, ale było dłużej i było dużo śniegu; przez Nuevo Casas Grandes było krócej, ale zbyt dużo chodzenia po zboczach wzgórz; Dla Basaseachic temperatury wynosiły minus 13 stopni. Postanowiliśmy wrócić na pierwotną trasę i przejść do Hermosillo przez Basaseachic; W każdym razie planowaliśmy udać się do Creel i Miedzianego Kanionu.

„Gdziekolwiek są na Boże Narodzenie, tam do nich docieramy” - powiedziała mi moja kuzynka Marcela. Uznaliśmy, że to Creel i przyjechał tam z moim siostrzeńcem Mauro i świąteczną kolacją w walizkach: romeritos, dorsz, poncz, nawet drzewko ze wszystkim i kulkami! I zrobili w połowie minus 13 stopni, nasza kompletna Wigilia i pełne domowego ciepła.

Musieliśmy pożegnać się z tą ciepłą rodziną i udać się w góry; Dni były pogodne i nie było zapowiadanych opadów śniegu, więc musieliśmy to wykorzystać, więc ruszyliśmy w kierunku prawie 400 km gór, których potrzebowaliśmy, aby dotrzeć do Hermosillo.

W umyśle była pociecha, że ​​dotarłeś do połowy podróży, ale aby pedałować, musisz używać nóg - to był dobry chwyt między umysłem a ciałem - i już się nie poddawały. Dni spędzone w górach wydawały się ostatnimi z wyprawy. Góry pojawiały się jedna po drugiej. Jedynie poprawiła się temperatura, zeszliśmy w kierunku wybrzeża i wydawało się, że w najwyższej z gór panuje chłód. Dochodziliśmy do sedna rzeczy, naprawdę wydanych, kiedy znaleźliśmy coś, co zmieniło nasz nastrój. Opowiedział nam o innym kolarzu, który jeździł po górach, chociaż na początku nie wiedzieliśmy, jak może nam pomóc.

Wysoki i szczupły Tom był klasycznym kanadyjskim poszukiwaczem przygód, który niespiesznie przemierza świat. Ale to nie jego paszport zmienił naszą sytuację. Tom stracił lewe ramię lata temu.

Od wypadku nie opuszczał domu, ale nadszedł pewnego dnia, kiedy zdecydował się jeździć na rowerze i jeździć po drogach tego kontynentu.

Rozmawialiśmy długo; Dajemy mu wody i żegnamy się. Kiedy zaczynaliśmy, nie odczuwaliśmy już tego małego bólu, który teraz wydawał się nieistotny, i nie czuliśmy zmęczenia. Po spotkaniu z Tomem przestaliśmy narzekać.

SONORA

Dwa dni później piła była gotowa. Po 12 dniach przekroczyliśmy każdy metr z 600 km Sierra Madre Occidental. Ludzie słyszeli nasze krzyki i nie rozumieli, ale musieliśmy świętować, chociaż nie mieliśmy nawet pieniędzy.

Przyjechaliśmy do Hermosillo i pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy po wizycie w banku, było kupienie lodów - jedliśmy po cztery - zanim jeszcze zastanowiliśmy się, gdzie będziemy spać.

Przeprowadzili z nami wywiad w lokalnym radiu, zanotowali w gazecie i po raz kolejny ogarnęła nas magia ludzi. Mieszkańcy Sonory oddali nam swoje serca. W Caborca ​​Daniel Alcaráz i jego rodzina od razu nas adoptowali i dzielili z nami swoje życie, czyniąc nas częścią radości z narodzin jednej z ich wnuczek, nazywając nas przybranymi wujkami nowego członka rodziny. Otoczeni tym bogatym ludzkim ciepłem, wypoczęci iz pełnym sercem ruszyliśmy ponownie w drogę.

Północ stanu też ma swoje uroki i nie mówię tu tylko o pięknie jej kobiet, ale o magii pustyni. To tutaj ciepło południa i północy zatoki ma swoją logikę. Wycieczkę planujemy, aby zimą przemierzać pustynie, uciekając przed upałem i wężami. Ale i to nie miało być wolne, znowu musieliśmy pchać wiatr, który w tej chwili mocno wieje.

Kolejnym wyzwaniem na północy są odległości między miastem a miastem -150, 200 km-, ponieważ poza piaskiem i kaktusami niewiele jest do jedzenia w nagłych wypadkach. Rozwiązanie: załaduj więcej rzeczy. Jedzenie na sześć dni i 46 litrów wody, co wydaje się łatwe, dopóki nie zaczniesz ciągnąć.

Pustynia ołtarza robiła się bardzo długa, a woda, podobnie jak cierpliwość, stawała się coraz mniejsza. To były trudne dni, ale dodało nam otuchy piękno krajobrazu, wydmy i zachody słońca. Były to samotne odcinki, skupione na nas czterech, ale aby dostać się do San Luis Río Colorado, kontakt z ludźmi powrócił w grupie rowerzystów, którzy wracali ciężarówką z zawodów w Hermosillo. Uśmiechy, uściski dłoni i uprzejmość Margarito Contreras, który ofiarował nam swój dom i koszyk chleba, kiedy przyjechaliśmy do Mexicali.

Zanim wyszedłem z Ołtarza, napisałem w swoim dzienniku wiele rzeczy o pustyni: „… tu jest tylko życie, o ile prosi o to serce”; ... wierzymy, że jest to puste miejsce, ale w jego spokoju życie wibruje wszędzie ”.

Do San Luis Río Colorado dotarliśmy zmęczeni; Ponieważ pustynia pochłonęła od nas tyle energii, przeszliśmy przez miasto cicho, niemal smutno, szukając miejsca na obóz.

BAJA CALIFORNIAS

Opuszczając San Luis Río Colorado, natknęliśmy się na tabliczkę informującą, że jesteśmy już w Baja California. W tej chwili, gdy nie było między nami rozsądku, rozradowaliśmy się, zaczęliśmy pedałować tak, jakby zaczął się dzień i okrzykami świętowaliśmy, że minęliśmy już 121 z 14 stanów naszej trasy.

Opuszczenie Mexicali było bardzo mocne, bo przed nami była La Rumorosa. Odkąd wyruszyliśmy w podróż, powiedzieli nam: „Tak, nie, lepiej przejdź przez San Felipe”. Był gigantem stworzonym w naszym umyśle, a teraz nadszedł ten dzień, aby się z nim zmierzyć. Obliczyliśmy około sześciu godzin do wyjścia, więc wyszliśmy wcześnie. Trzy godziny i piętnaście minut później byliśmy na szczycie.

Teraz Baja California jest po prostu nisko. Policja federalna zaleciła nam spędzenie tam nocy, ponieważ wiał silny wiatr w Santa Ana i chodzenie po autostradzie było niebezpieczne. Następnego ranka wyruszyliśmy do Tecate, zastając kilka ciężarówek przewróconych przez podmuchy wiatru z poprzedniego popołudnia.

Nie mieliśmy kontroli nad rowerami, popychani przez coś niewidzialnego, nagle pchnięcie z prawej, czasem z lewej. Dwa razy zostałem ściągnięty z drogi, całkowicie poza kontrolą.

Oprócz sił natury, które były zauroczone, mieliśmy poważne problemy z łożyskami przyczep. Zanim dotarli do Ensenady, już dudniły jak orzeszki. Nie było tej części, której potrzebowaliśmy. To była kwestia improwizacji - jak wszystko inne na tej wyprawie - więc użyliśmy łożysk innego rozmiaru, kręciliśmy osiami i poddawaliśmy je naciskowi, wiedząc, że jeśli nas zawiodą, to dotrzemy. Kilka dni zajęło nam opanowanie, ale tutaj również zostaliśmy przywitani z otwartymi ramionami. Rodzina Medina Casas (wujowie Alexa) podzieliła się z nami swoim domem i entuzjazmem.

Czasami zastanawialiśmy się, czy zrobiliśmy coś, by zasłużyć na to, co nam dano. Ludzie traktowali nas z tak szczególnym uczuciem, że trudno mi było to zrozumieć. Dali nam jedzenie. rękodzieło, zdjęcia, a nawet pieniądze. „Nie mów mi nie, weź to, daję ci to z całego serca” - powiedział mi mężczyzna, który zaoferował nam 400 pesos; innym razem chłopiec wręczył mi swoją piłeczkę: „Proszę, weź to”. Nie chciałem zostawić go bez jego piłki, a poza tym na rowerze nie było z tym wiele wspólnego; ale liczy się duch dzielenia się czymś, a piłka leży na moim biurku, tu przede mną, przypominając mi o bogactwie meksykańskiego serca.

Dostaliśmy też inne prezenty, Kayla przyjechała, gdy odpoczywaliśmy w Buena Vista - miasteczku przy autostradzie wyjeżdżającej z Ensenady -, teraz mieliśmy trzy psy. Może miała dwa miesiące, jej rasa była nieokreślona, ​​ale była tak kokieteryjna, przyjazna i inteligentna, że ​​nie mogliśmy się oprzeć.

W ostatnim wywiadzie, który przeprowadzili z nami - w telewizji Ensenada - zapytali nas, czy uważamy półwysep za najtrudniejszy etap wycieczki. Ja, nie wiedząc o tym, odpowiedziałem nie i bardzo się myliłem. Cierpimy Baja. Sierra za Sierra, krzyżujące się wiatry, duże odległości między miastem a żarem pustyni.

Całą podróż mieliśmy szczęście, bo większość ludzi szanowała nas na drodze (zwłaszcza kierowców ciężarówek, choć można by pomyśleć inaczej), ale kilka razy widzieliśmy ją blisko. Wszędzie są ludzie bezmyślni, ale tutaj kilka razy prawie nas spłaszczają. Na szczęście nasza podróż zakończyła się bez niepowodzeń i wypadków, których można by żałować. Ale byłoby wspaniale, gdyby ludzie zrozumieli, że 15 sekund twojego czasu nie jest na tyle ważne, aby narażać życie innych osób (i ich psów).

Na półwyspie tranzyt cudzoziemców podróżujących rowerem jest wyjątkowy. Spotkaliśmy ludzi z Włoch, Japonii, Szkocji, Niemiec, Szwajcarii i Stanów Zjednoczonych. Byliśmy obcy, ale było coś, co nas łączyło; Bez powodu narodziła się przyjaźń, połączenie, które możesz zrozumieć tylko wtedy, gdy podróżujesz na rowerze. Spojrzeli na nas ze zdumieniem, dużo dla psów, dużo jak na wagę, którą ciągnęliśmy, ale bardziej jak na Meksykanina. W naszym kraju byliśmy obcymi; skomentowali: „To dlatego, że Meksykanie nie lubią tak podróżować”. Tak, lubimy to, widzieliśmy ducha w całym kraju, po prostu nie pozwoliliśmy mu odejść za darmo.

BAJA CALIFORNIA POŁUDNIE

Czas mijał, a my kontynuowaliśmy pośrodku tej krainy. Obliczyliśmy, że wyprawę zakończymy za pięć miesięcy, a to już siódmy. I nie chodzi o to, że nie było dobrych rzeczy, bo półwysep jest ich pełen: obozowaliśmy przed zachodem słońca nad Pacyfikiem, przyjęliśmy gościnność mieszkańców San Quintín i Guerrero Negro, pojechaliśmy zobaczyć wieloryby nad laguną Ojo de Liebre i Podziwialiśmy lasy żyrandoli i dolinę świec, ale nasze zmęczenie nie było już fizyczne, ale emocjonalne, a spustoszenie półwyspu niewiele pomogło.

Przeszliśmy już ostatnie z naszych wyzwań, pustynię El Vizcaíno i ponowne ujrzenie morza przywróciło nam odrobinę ducha, z którym zostaliśmy gdzieś na pustyni.

Przejechaliśmy przez Santa Rosalía, Mulegé, niesamowitą zatokę Concepción i Loreto, gdzie pożegnaliśmy się z morzem, kierując się w stronę Ciudad Constitución. Już tutaj zaczęła się tworzyć cicha euforia, poczucie, że to osiągnęliśmy i pospiesznie marszowaliśmy w stronę La Paz. Jednak droga nie pozwoliła nam odejść tak łatwo.

Zaczęliśmy mieć problemy mechaniczne, zwłaszcza z rowerem Alejandro, który właśnie rozpadał się po 7000 km. To powodowało tarcia między nami, bo bywały dni, kiedy trzeba było pojechać ciężarówką do najbliższego miasta, żeby naprawić rower. Może to oznaczać, że czekałem osiem godzin na środku pustyni. Mógłbym to znieść, ale kiedy następnego dnia znowu zagrzmiało, to zrobiłem.

Byliśmy pewni, że po siedmiomiesięcznej podróży razem były dwie możliwości: albo się udusimy, albo przyjaźń się wzmocniła. Na szczęście był to drugi, a kiedy pękł po kilku minutach, skończyliśmy się śmiać i żartować. Problemy mechaniczne zostały naprawione i opuściliśmy La Paz.

Byliśmy niecały tydzień od celu. W Todos Santos ponownie spotkaliśmy się z Peterem i Petrą, niemiecką parą, która podróżowała z psem na rosyjskim motocyklu, jak podczas II wojny światowej, iw atmosferze koleżeństwa, jakie panuje na drodze, udaliśmy się na poszukiwanie miejsca naprzeciw na plażę, gdzie się rozbić.

Z naszych juków wyszła butelka czerwonego wina i sera, z ich ciastek i cukierków z guawy, a od nich wszystkich ten sam duch dzielenia się, przywileju spotkania się z mieszkańcami naszego kraju.

CEL

Następnego dnia zakończyliśmy naszą wycieczkę, ale nie zrobiliśmy tego sami. Wszyscy ludzie, którzy podzielali nasze marzenie, wybierali się z nami do Cabo San Lucas; od tych, którzy otworzyli nam swój dom i uczynili nas bezwarunkowo częścią swojej rodziny, po tych, którzy na poboczu lub z okna samochodu wsparli nas uśmiechem i machnięciem. Tego dnia napisałem w swoim dzienniku: „Ludzie patrzą, jak przechodzimy. ... Dzieci patrzą na nas jak ci, którzy wciąż wierzą w piratów. Kobiety patrzą na nas ze strachem, niektóre dlatego, że jesteśmy obcymi, inne z troską, jak tylko te, które były matkami; ale nie wszyscy ludzie na nas patrzą, myślę, że ci, którzy to robią, są tylko tymi, którzy mają odwagę marzyć ”.

Jeden, dwa, jeden, dwa, jeden pedał za drugim. Tak, to była rzeczywistość: przejechaliśmy Meksyk na rowerze.

Źródło: Nieznany Meksyk nr 309 / listopad 2002

Pin
Send
Share
Send

Wideo: Vlog 050. LIT Girls Trip To Los Cabos, Mexico . ShaniceAlisha. (Może 2024).